Wreszcie nadszedł dzień porodu. Aysu powiła zdrowego syna. Zawiesiła na jego szyi talizman, który nosiła od dziecka przy sobie i nie znała jego pochodzenia. Było to błękitne szkiełko, które miało chronić przed złymi spojrzeniami ludzi i wszelkimi urokami. Ten talizman starcowi także wydał się dziwny, lecz nic na ten temat nie powiedział. Widywał go już wcześniej u dziewczyny, gdy odbijały się od niego promienie słońca.

Syn Aysu rósł szybko, do starca wołał „dziadku” i uczył się życia w lesie, z dala od ludzi. Zwierzęta szybko stały się jego przyjaciółmi. Mieszkali w trójkę w skromnej drewnianej chacie na skraju lasu i dobrze im się wiodło.

Wkrótce po piętnastych urodzinach Adama, bo tak miał na imię chłopiec, Aysu ciężko zachorowała. Nie pomogły mikstury przygotowane przez staruszka ani modlitwy chłopca. Kobieta zmarła. Smutek na długo zagościł w leśnej chacie. Adam często siadał na ganku i rozmyślał o matce, ściskając w palcach niebieski talizman, który od niej dostał tuż po urodzeniu i była to jedyna po niej pamiątka. Teraz także, wpatrzony w dal, z łokciami opartymi na kolanach, rozmyślał o matce, gdy tuż przed nim przebiegło dwa konie.

Było to niecodzienne zjawisko. Konie w lesie? Skąd się tu wzięły? Adam ruszył za nimi. Spłoszone zwierzęta znalazł w pobliskich krzewach, w które się zaplątały ich uzdy. Konie szamotały się, nie potrafiąc uwolnić.

Adam podszedł do nich, głaskał i przemawiał łagodnie. Od małego uczono go, jak rozmawiać ze zwierzętami, więc po kilku minutach, zwierzęta pod wpływem jego głosu i pieszczot uspokoiły się i dały poprowadzić drogą. Chłopak przywiązał je za uzdy w oborze, napoił i ruszył drogą na poszukiwanie jeźdźca. Rozglądał się uważnie w obie strony. Niedaleko domu, przy krzewach olszyny, dostrzegł czyjeś nogi. Podbiegł bliżej. Zobaczył chłopaka w swoim wieku, ubranego w strojne szaty, który leżał bez życia. Niewiele myśląc zarzucił go sobie na ramię i ruszył w kierunku chaty. Szedł wolno, bo ciężar uniemożliwiał mu przyspieszenie. W pewnym momencie usłyszał za sobą tętent końskich kopyt. Nie chcąc zostać stratowanym, wbiegł w pobliskie zarośla. I choć gałęzie boleśnie podrapały jego ręce, on ani pisnął. Odłożył chłopaka na mech i czekał, co dalej się wydarzy.

Po chwili na drodze ukazało się dwóch strojnie odzianych mężczyzn. Rozglądali się na boki mówiąc do siebie dziwnym językiem, którego Adam nie rozumiał. Kucnął, by być niewidocznym. Mężczyźni przejechali jeszcze kawałek, po czym zawrócili. Adam odczekał chwilę, po czym zarzucił kompana na szyję i ruszył do domu. Gdy dotarli na miejsce już zmierzchało.

– Dziadku, dziadku! – zawołał od progu.

– O, jesteś. I to nie sam. – Staruszek polecił położyć chłopca na łóżku. Rozpiął mu koszulę, opatrzył ranę na żebrach, położył na czole przeciwgorączkowy kompres, zwilżył usta.

– Dziadku, widziałeś? – Adam, który towarzyszył w tych wszystkich czynnościach, zauważył na szyi chłopaka niebieskie szkiełko, takie samo, jak to, które stanowiło pamiątkę po jego matce.

– Tak. Zauważyłem też, że jesteście do siebie bardzo podobni, jak bliźnięta.

– Ale to przecież niemożliwe. Moja mama nie urodziła bliźniąt.

– Zgadza się. Byliśmy przy tym obaj. Może to twój sobowtór?

– Napoję konie. Pewnie spłoszyli je ci mężczyźni, których widziałem w lesie – powiedział Adam chcąc zmienić temat i wyszedł z izby.

Zastanawiał się, czy to możliwe, że ma jakąś rodzinę oprócz przyszywanego dziadka? Z jednej strony chciał tego bardzo, z drugiej dręczyły go obawy. Wiedział, że staruszkowi wiele zawdzięcza i z pewnością go nie zostawi.