Słońce praży moje plecy. Nie ustaję w działaniach. Motyką usuwam chwasty, powoli, metodycznie. Unoszę przedramię z dłonią w kwiecistej rękawicy. Ocieram pot z czoła, oblizuję spierzchnięte wargi. Nagle trafiam na coś twardego.

Kamień? Rozgarniam ziemię. Widzę ażurowy delikatny przedmiot, metalowy i lekko zardzewiały. Podnoszę go, kładę na rozpostartej dłoni. Promienie słońca prześwietlają przez niego. Nie czuję pragnienia, nie czuję spływającego po czole potu, prażącego słońca. Czas się zatrzymał.

Zastanawiam się do jakich drzwi ten klucz mógłby pasować? Nagle olśniona przypominam sobie furtkę na końcu mojego ogrodu. Nigdy przez nią nie przechodziłam. Biegnę w jej kierunku. Zdejmuję rękawice, które zaczęły przeszkadzać. Wkładam klucz w przyrdzewiały otwór i przekręcam. Biorę głęboki wdech i naciskam klamkę.

Po drugiej stronie jest ogród. Lustrzane odbicie mojego? Nie! Rośliny są piękne, rosną na wpół dziko jakby nietknięte niczyją ręką. Podchodzę bliżej. Dotykiem dłoni sprawdzam, czy są prawdziwe. Wącham róże, których nasyconość barw powoduje, że wyglądają jak namalowane. Na końcu altany, którą idę, stoi drewniana ławka. Przysiadam na niej, zamykam oczy, wsłuchuję się w odgłosy. Uderza mnie cisza. Ten ogród tak pełen bujnej roślinności jest martwy. Nie widzę pszczół i motyli, nie słyszę ptaków.

Zrywam dwie dalie z myślą o tym, że wstawię je do wazonu. Wracam do furtki, lecz nie mogę jej znaleźć. Całe ogrodzenie gęsto porosło winobluszczem. Ile spędziłam tu czasu? Tylko chwilę. Rozrywam pnącze w miejscu, gdzie powinna być furtka, kaleczę ręce. Niesforne gałęzie nie poddają się, walczą ze mną zajadle, słyszę ich szept: „zostań z nami, zapomnij”. Głos jest tak melodyjny, że gotowa jestem spełnić tę prośbę. Do rzeczywistości przywraca mnie złowróżbne skrzeczenie czarno-białej sroki. Nie wiem skąd się tu wzięła, lecz teraz zajadle dziobie zarastające pnącze tarasujące mi drogę. „Uciekaj” – skrzeczy.