Mieszkając ponad 60 lat w małej miejscowości, w której wszyscy się znają, nie zdawałem sobie sprawy, z kruchości życia, jego ulotności.

Ludzie plotkując o tym, że Jabłoński za kołnierz nie wylewa, Milewska to największa we wsi plotkara, a dzieci Janduły nie chcą się uczyć, mijali się obojętnie, lub ze sztucznym uśmiechem mówili „dzień dobry”. Obgadując każdego bez wyjątku, wiedząc, co u innych się dzieje, nie mieli dla nich wsparcia. Tak jak u Dulskich: najlepiej, gdyby każdy własne brudy prał w swoich czterech ścianach.

Na tej wsi miałem nieduży dom, pole, kury, krowę, psa. Mieszkałem razem z żoną i córką. Chcieliśmy z moją Basią mieć więcej dzieci, ale jakoś nie wychodziło. Pogodziwszy się z tym, zaczęliśmy to nawet traktować jako zaletę, zwłaszcza, gdy Ania podrosła i mieliśmy więcej czasu na spotkania ze znajomymi i cieszenie się sobą. Trwało to wiele lat, byliśmy szczęśliwi. Gdy córka całkiem dorosła, nie chciała mieszkać w małej wiosce, ciągnęło ją do miasta. Wyjechała na studia, zostaliśmy we dwoje. Zajmowaliśmy się gospodarką, dni upływały monotonnie. Aż do tego lipcowego popołudnia…

Były żniwa. Ludzie z całej wsi na polach. Każdy chciał zrobić jak najwięcej przed deszczem. Moja Basia też tam była – uśmiechała się do mnie. Jej płowy warkocz złociły słoneczne promienie. Wyglądała pięknie. Taką ją zapamiętałem. Chwilę później już nie żyła. Kombajn się nie zatrzymał. Przerażony uklęknąłem obok. Leżała blada i nieruchoma. Próbowałem ją obudzić. Potrząsałem jej ciałem i krzyczałem. Nie docierało do mnie, że to się stało naprawdę. Chciałem cofnąć czas, obudzić się z tego snu. Bezskutecznie. Przygotowań do pogrzebu i samego obrządku nie pamiętam. Tak naprawdę ocknąłem się dopiero trzy dni później, gdy zostałem sam. Wszyscy wrócili do swoich obowiązków.

Zaczęło się dla mnie drugie życie – bez Basi. Próbowałem zachowywać się normalnie, żyć jak przed wypadkiem, lecz nie potrafiłem. Nie chciało mi się wstawać z łóżka. Prawie nic nie jadłem, a mimo to nie czułem głodu. Często zapominałem się umyć. W ciągu tygodnia osiwiałem. Zwierzęta chodziły głodne, krowa niewydojona, ogród porósł chwastami, pole stało odłogiem, w mieszkaniu bałagan. Niczego nie czułem. Nie było nic poza pustką. Często myślałem, czy nie skończyć z tą namiastką życia. Nie miałem jednak tyle odwagi.

Chodziłem codziennie na grób mojej Basi i siedziałem tam godzinami, nieruchomo. Nie przeszkadzały mi wiatr, deszcz, palące słońce. Wpatrując się w krzyż, wątpiłem w Boga. Jakim prawem on do tego dopuścił? Jak mógł pozwolić jej odejść? Czułem gorycz, żal i wściekłość. W mojej głowie nieustannie dźwięczało pytanie: „Dlaczego?” Tylu pijaków chodzi bezkarnie po tym świecie! Są pasożytami i żyją! A mojej ukochanej już nie ma.