Nazywam się Piotr Linowski i mam trzynaście lat. Zanim wydarzyła się ta historia mieszkałem w Radomiu i nigdy wcześniej nie widziałem morza. Bardzo się cieszyłem, że w te wakacje tam pojedziemy. Odebrałem całkiem przyzwoitą cenzurkę i razem z mamą, tatą, moją młodszą siostrą Hanią i mnóstwem bagażu wsiedliśmy do pociągu.
Mama w koszyku przygotowała prowiant na cały dzień, bo do morza jest bardzo daleko. W całym wagonie pachniało gotowanymi na twardo jajkami, mortadelą i jeszcze ogórkami kiszonymi, których mama wzięła na drogę dwa słoiki, jak się wyraziła „na wszelki wypadek”. Nudziłem się jak mops, bo ile można patrzeć na krajobraz za oknem. Cały czas tylko pola i las, pola i las i tak w kółko.
Spacerowałem po korytarzu wzdłuż wagonu patrząc kto jeszcze z nami tym pociągiem jedzie. W jednym z przedziałów zobaczyłem kobietę, która na kolanach trzymała dziwne małe włochate stworzonko. Kobieta też była dziwna. Siedziała w kapeluszu, miała mnóstwo złotej biżuterii na szyi, palcach i nadgarstkach. Jej usta poruszały się szybko, gdy coś mówiła i przypominały mi buzię karpia pływającego w wannie przed Wigilią.
Nagle stworzonko, które trzymała na kolanach ożywiło się i zaczęło szczekać. Okazało się, że to York. Do tej pory na naszej ulicy widywałem tylko ratlerki albo kundle. Takie kudłate dziwo przypominające maskotkę widziałem po raz pierwszy. Ten śmieszny pies stawał na tylnych łapkach jakby był z cyrku. A na czubku głowy miał zawiązaną czerwoną kokardę jak moja siostra. Zwracał uwagę wszystkich pasażerów. Dzięki niemu podróż stała się całkiem znośna.
Pociąg zatrzymał się na docelowej stacji i przywitało nas piękne słońce. Ucieszyłem się, bo tata obiecał, że jak będzie ładnie, to pójdziemy zobaczyć zachód słońca. Ze wszystkimi bagażami stanęliśmy przed pensjonatem Bajka trafiając tym samym w środek afery. Dwóch zażywnych jegomościów awanturowało się na całe gardło, nie bacząc na to, że przybyli nowi letnicy.
– Nieładnie tak kłamać. Na milicję cię podam – krzyczał mężczyzna w koszuli w granatową kratę wymachując rękami.
– Nie masz żadnych podstaw. – Drugi z mężczyzn w marynarce w prążek poluzował krawat, który był bordowy jak jego płaski kartoflany nos.
– A gdzie moja kura? Najlepsza nioska. Zamiast płacić, za darmo chciałeś wziąć.
– To nie ja. To pomówienia. Na co mi twoje kury?
– Jak na co? Na rosół. Wiadomo, z kury najlepszy. Nie zostawię tak tego.
Mój tata zakasłał. Nie dlatego, że był chory, tylko chciał zwrócić na siebie uwagę awanturujących się mężczyzn. Udało się połowicznie. O ile ten z krawatem zauważył nas i zaczął przygładzać ciemne krótko obcięte włosy uśmiechając się, o tyle ten drugi jeszcze burczał coś pod nosem nie zamierzając ustąpić.
– Przepraszam państwa za zamieszanie. – Kartoflany nos uśmiechał się nieszczerze.
– Mamy tu zakwaterowanie – odezwała się mama ignorując mężczyznę od zaginionej kury.
– Proszę, uprzejmie proszę do środka. – Zrobił zapraszający gest ręką. Sztuczny uśmiech nie schodził z jego twarzy.
Mój tata zawahał się przez chwilę. Kartoflany nos zauważył to, bo powiedział:
– Dziś to wyjątkowa sytuacja. Zazwyczaj jest tu spokojnie.
– Oby – mruknął mój tato i wyminął właściciela pensjonatu.
Nie byłbym sobą, gdybym nie zainteresował się całym zamieszaniem. Postanowiłem, że jutro się dowiem o co chodziło z tą kurą i czy takie przypadki zdarzały się tu wcześniej.
Po kolacji poszliśmy nad morze. Byłem zaskoczony jego rozmiarem. Wiedziałem, że będzie duże, ale nie myślałem, że aż tak. Nie widać było drugiego brzegu ani trochę, za to zobaczyliśmy znikające za horyzontem słońce, które barwiło chmury i wodę na pomarańczowo. W mieście takiego widoku próżno szukać.