Staruszka pomagała w kuchni i uczyła dzieci. Weronice pokazywała zioła rosnące na łące i w lesie, cierpliwie tłumacząc, co z czym pomieszać i w jakich ilościach, by pomagało na różne schorzenia. Dziewczynka chłonęła tę wiedzę szybko i z zainteresowaniem.

Wiedziała, że mięta pomoże na niestrawność, lawenda na kłopoty ze snem, melisa uspokoi, a lubczyk jest dobry na zakochanie. Wszyscy mówili do staruszki „babciu” i szybko stała się członkiem ich rodziny. Nikt też nie potrafił wypiekać tak smacznego chleba. Żyli sobie z dnia na dzień i nie martwili się o nic.

Wkrótce znów krawcowi zabrakło materiałów i musiał wybrać się w podróż. Babcia, żegnając go, powiedziała:

– Jedź i nie martw się. Zaopiekuję się nimi. Tylko postaraj się wrócić jak najszybciej.

Krawiec ujrzał w jej oczach coś takiego, że zapytał:

– A może ja zostanę? Może pojadę za kilka dni?

– Nie ma takiej potrzeby. Zajmę się wszystkim. Nie martw się. Przecież musisz jechać, żeby pracować. Ludzie czekają na nowe ubrania.

– Skoro tak… to do zobaczenia.

Wsiadł na wóz i kilkakrotnie oglądając się za siebie odjechał. Cały czas myślał, co dzieje się w domu i chciał tam jak najszybciej powrócić.

Pomyślał, że tym razem to on może być dla nich najlepszym prezentem, gdy przyjedzie odrobinę wcześniej niż się go spodziewają, sprawiając im tym niespodziankę. Jak postanowił, tak zrobił. Pominął wiele kramów w miasteczku, skupiając się tylko na tych, które oferowały towary potrzebne mu do pracy. Wsiadł na wóz i ruszył z powrotem.

Gdy miał już za sobą dwa dni drogi i szykował się do dnia trzeciego, by spotkać swoją rodzinę, nagle rozszalała się burza. Niejedną taką już przetrwał, więc pogonił konie, by szybciej być w domu. Deszcz zacinał coraz bardziej, dołączyły błyskawice i pioruny. Zerwał się porywisty wiatr. Szarpał drzewami i wozem, targał gniadkom grzywy, porwał z głowy krawca czapkę i zabrał ją hen, daleko ze sobą. Mężczyzna zaczął się bać, gdyż takiego szkwału nigdy w życiu nie widział. Obawiał się, że pogoda nie pozwoli mu dotrzeć na miejsce. Był przemoczony do suchej nitki, konie także, w dodatku cały czas musiał wytężać wzrok, by zobaczyć cokolwiek przed sobą. Trudno było uspokajać konie i prowadzić je tak, by nie wjechały w przepaść i nie zboczyły z drogi.

Dotarł do rozstaju dróg i chciał skręcić w prawo, lecz w tym momencie, właśnie po tamtej stronie, błyskawica uderzyła w drzewo, a ono zaczęło się palić. Siła dwóch żywiołów walczyła ze sobą: ogień i woda próbowały się nawzajem zwalczyć. Oniemiały krawczyk przypatrywał się chwilę tańcowi płomieni, które swoimi językami lizały zachłannie starą brzozę i strugom deszczu, które próbowały je ugasić. Raz zdawało się, że woda zwycięża, ogień tylko tli się, albo całkiem przygasa, to znów wybuchał podsycany jakąś nową siłą, jakby w magiczny sposób ktoś dokładał języków i kazał im wspinać się po pniu w górę.

Krawczyk przestał wpatrywać się w ten teatr żywiołów postanawiając, że musi jak najszybciej zawiadomić mieszkańców, bo od jednego drzewa, może spłonąć cały las chroniący miasto. Nie zważając na nic, skręcił w prawo i uspokajając konie, ominął gorejącą przeszkodę. Dojechał do domostw i zaczął krzyczeć, próbując przedrzeć się głosem przez ryk błyskawic i szum deszczu:

– Pali się! Ludzie, pomóżcie!

Jednak nikt zdawał się go nie słyszeć. Wtedy opuścił wóz i pukał od domu do domu opowiadając, co się stało i jak tam trafić. Ludzie sięgnęli po wiadra, skobki, gliniane garnki i inne naczynia. Brali, co kto miał i gnali co sił, by ugasić brzozę.

Krawiec w tym czasie, nawet się nie spostrzegł, że zawiadamiając mieszkańców, dotarł pod swój dom. Pomyślał, że zapuka i opowie, co się stało, a wóz rozpakują później. Wielce się zdziwił, gdy zakołatał do drzwi i nikt mu nie otworzył.

„Co do licha? Czyżby ktoś ich wcześniej powiadomił o pożarze?” – pomyślał.